Babiloński Kodeks Hammurabiego, znaleziony w Suzie na wielkiej płycie kamiennej, był właściwie tylko rozwinięciem prastarych praw sumeryjskich. Choć srogie kary cielesne, przewidziane w kodeksie za najmniejsze przewinienie, są świadectwem okrucieństwa owych czasów, to jednak za niewątpliwy postęp należy uznać fakt, iż podstawą kodeksu była koncepcja winy, ujęta w kategoriach czysto prawnych, wyzwolona z przesądów religijnych. Był to więc pierwszy świecki kodeks, w którym nie bóg, lecz państwo było mścicielem przestępstwa. Ów racjonalistyczny rys prawa sumeryjskiego, a potem babilońskiego doszedł znów do głosu w kodeksach Justyniana i Napoleona.
Obraz sytuacji politycznej w państwie Azteków byłby niepełny bez uwzględnienia sprawy religii, która w większym jeszcze stopniu niż jakakolwiek inna religia na świecie była narzędziem ucisku ludności azteckiej, jak też podbitych plemion indiańskich. Rytuał jej, okrutny i krwiożerczy, pochłaniał niezliczone ofiary ludzkie: mężczyzn, kobiety, a nawet dzieci, nie wyłączając niemowląt.
Pałac w Knossos ma się tak do budowli Myken i Tirynsu, jak pałac wersalski do zamków średniowiecznych baronów. Królowie Krety nie obawiali się najazdów i dlatego nie zachodziła potrzeba otaczania miast murami warownymi. Bezpieczeństwo Krety nie zależało tylko od położenia wyspy, oddalonej od stałego lądu, lecz wypływało przede wszystkim z faktu posiadania najpotężniejszej, jeżeli nie jedynej naówczas, floty wojennej, broniącej brzegów skuteczniej niż jakakolwiek fortyfikacja.
W Pompei istniało razem dziewięć świątyń poświęconych różnym bogom i boginiom. Najciekawszą wśród nich jest świątynia egipskiej bogini Izydy. Podobnie jak na obszarze całego imperium rzymskiego w Pompei szerzyły się najróżniejsze kulty religijne przeszczepione ze Wschodu. Wiemy dokładnie, że istniała tam gmina żydowska, a znak krzyża, znaleziony na ścianie jednego z domów, pozwala przypuszczać, iż działała w tym mieście również zakonspirowana sekta chrześcijańska.
Wśród Sumerów szeroko była rozpowszechniona wiara w istnienie czarnej magii. Na ośmiu tabliczkach klinowych zachowały się dokładne przepisy, jak walczyć z czarownicami. Jakże jednak mieć o to urazę do ludzi, którzy żyli przecież 5000 lat temu – skoro w 1484 roku papież Innocenty VII ogłosił bullę przeciwko tym, co zadają się z demonami, a średniowieczny „Młot na czarownice” aż do XVIII wieku był podręcznikiem torturowania ludzi podejrzanych o czary.
Zdumiewającą rzeczą jest, że Amenhotep stworzył monoteistyczną religię, nie mając żadnego wzoru historycznego, na którym mógłby się oprzeć. Z tych względów należy go uważać nie tylko za oryginalnego myśliciela religijnego, lecz również za prekursora wszystkich późniejszych twórców monoteistycznych systemów religijnych. Mojżesz powiada, że nauczył się „mądrości Egiptu” w Heliopolis, nie jest więc wykluczone, że między religią Żydów a kultem Atona istnieje jakiś związek pokrewieństwa, co między innymi uwydatnia się w analogiach występujących w jednym z hymnów do Atona i 115 psalmie biblijnym. Amenhotep zerwał zdecydowanie z przeszłością przez zmianę swego imienia rodzinnego na Echnaton, co oznacza „tarcza Atona”.
Abram, pilnując powierzonych stad, niejednokrotnie spędzał noce przy ognisku wśród swoich pasterzy. Były to noce rozkosznie chłodne, pełne błogiej ciszy, usposabiające do rozmyślań. Abram godzinami szybował wzrokiem po migotliwych gwiazdach, śledził ich drogę w przestworzy podobnym do czarnego baldachimu i coraz głębiej pojmował ogrom świata, jego majestat, piękno i harmonię. W jego sercu budziła się rozterka: wiara w boga księżyca kruszyła się coraz bardziej. Aż pewnego dnia błysnęła mu myśl, że stwórcą wszechświata, słońca, księżyca i gwiazd mógł być tylko jeden Bóg potężny, wszechobecny, niewidzialny, łaskawy, ale też nieubłagany w gniewie. Abram nie krył się bynajmniej ze swoją nowiną: głosił ją otwarcie w mieście. Naokoło reformatora religii zebrała się gromadka ludzi wiernych i oddanych. Przystała do wyznawców nowego bóstwa jego żona Saraj, bratanek Lot i najbliższa czeladź, dla której zawsze był dobrotliwym chlebodawcą.
Źródło: s. 34
Był to człowiek już niemłody, słaby i mało rozgarnięty. Wnet opanowali go fanatycy ze stronnictwa filoegipskiego i Juda weszła ponownie na niebezpieczną drogę knowań przeciwko Babilonii.
Ezaw był krępy i barczysty, w dodatku rudy i owłosiony na całym ciele. Odznaczał się buńczucznością i brawurą, kochał rubaszne żarty i chętnie mocował się z domownikami. Łatwowierny, dobroduszny i naiwny, łatwo jednak wpadał w gniew i wtedy stawał się niebezpieczny. Całymi dniami gonił po okolicy, polując na zwierzynę, albo też przebywał na pastwiskach, kumając się z czeladzią pasterską. Nie dbał zupełnie o wygląd zewnętrzny, chodził zaniedbany, a z jego przepoconych szat zalatywało polem i kozami. Życie było niego sprawą szerokich przestrzeni, słońca i swobody. Nigdy nie bolała go głowa o to, co przyniesie mu jutro. Gdy wracał do domu z włóczęgi, nie troszczył się o gospodarstwo. Gdy był głodny, zasiadał do jedzenia; gdy był spragniony, pił; gdy stawał się senny, kładł się gdziekolwiek i spał.
Źródło: s. 51
(…) ginie podobnie jak poświęcona przez Agamemnona Ifigenia.
Jakub miał dwunastu synów, ale największą słabość czuł do najmłodszych latorośli, Józefa i Beniamina, ponieważ zrodziła ich umiłowana Rachela. Beniamin był jeszcze dzieckiem, Józef zaś wyrósł na wyjątkowo rozgarniętego chłopca i nikt w rodzinie nie dorównywał mu roztropnością umysłu.
Źródło: s. 91.
Jakże odmiennym człowiekiem [od Ezawa] okazał się Jakub! Zawsze chadzał wydeptanymi ścieżkami i krzątał się w gospodarstwie, słowem, był przykładnym, pracowitym i potulnym synem. Ezaw miał go za niemrawca i obchodził się z nim z lekką pogardą. Nie przeczuwał bowiem, jak przebiegły i bystry był w gruncie rzeczy ów maminsynek.
Źródło: s. 51
Książki moje zalicza się zwykle do kategorii popularnonaukowych. Nie uchybiając tej skądinąd pożytecznej dziedzinie, muszę wyznać, że ambicje moje sięgają dalej. Może ulegam złudzeniu, ale uważam siebie za pisarza, który za tworzywo artystyczne obrał sobie po prostu epopeję zdobyczy naukowych. Pasjonuje mnie odkrycie, ale w większym jeszcze stopniu sam odkrywca jako człowiek, jego trud, jego mozół i dramatyczna przygoda w drodze ku prawdzie, jego sukcesy jakże często osiągane za cenę zdrowia i życia. (…) Jeżeli pisałem o losach starodawnych kultur, to zawsze czyniłem to w poszukiwaniu tej właśnie afirmacji życia, tego cennego wątku ludzkiego postępu, który przewija się poprzez burzliwe czasokresy wojen, okrucieństw i ciemnoty. Szukałem człowieka, który miotając się w pętach pierwotnych instynktów i zabobonów, szedł jednak naprzód ku świtającym horyzontom bytu. Śledzenie jego pełnej udręki wędrówki przez ery, epoki i stulecia – to właśnie temat moich książek. Nie ma bowiem bardziej przejmującej epopei niż pochód rodzaju ludzkiego od jaskiniowca do odkrywcy atomu i tajemnic kosmosu.
Źródło: ze wstępu, wydanie dwunaste, Warszawa 1987, s. 7.
Lud darzył go sympatią, z uciechą gawędził o jego eskapadach miłosnych i z uczuciem satysfakcji rozpływał się nad tym, jak zalazł za skórę nienawistnym Filistynom. W Samsonie znalazło także wyraz wątłe uświadomienie polityczne Izraelitów w epoce sędziów, w epoce anarchii i plemiennych partykularyzmów. Nie jest on przecież wodzem, który podobnie jak inni sędziowie organizuje opór przeciwko ciemięzcom. Jego utarczki z Filistynami mają charakter samotnej partyzantki zagorzalca, który chce się pomścić za doznane lub urojone zniewagi. Pobudką jego czynów jest nie tyle patriotyzm, co chęć załatwienia osobistych porachunków. I dopiero pod koniec opowieści postać jego ulega wyraźnej sublimacji, staje się postacią bohaterską i prawdziwie tragiczną. W tym głęboko przejmującym finale tkwi jakby zapowiedź nadchodzących nowych czasów, kiedy skłócone plemiona izraelskie, pod grozą rosnącego niebezpieczeństwa filistyńskiego, zaczną wreszcie rozumieć konieczność jednoczenia się do wspólnej walki o wolność.
Nagromadziwszy tyle okrucieństw, nieprawości i zatrważających wydarzeń w jednej księdze [Księdze Sędziów], redaktorzy tekstu biblijnego jakby w pewnej chwili się opamiętali. Bo antologia tych ponurych sag kończy się wydźwiękiem optymistycznym w dodanej znacznie później i nawiązującej do czasów sędziów prześlicznej opowieści o wiernej Rut. Sielankowy, nasycony kojącą ciszą obraz kosiarzy zasiadających podczas żniw do wspólnego posiłku, rolnicy o dobrych sercach i niewiasty obdarzone słodyczą charakteru – jakże inny to świat na tle ogólnej anarchii, nieobyczajności i barbarzyństwa. Opowieść o Rut jakby chciała nam uprzytomnić, że w epoce sędziów na przekór wszystkiemu istniał normalny świat uczciwych ludzi, którzy w ogólnym chaosie potrafili zachować czystość obyczajów, prostotę ducha i godność człowieczeństwa.
Źródło: s. 228–229
Ojciec, rozumie się, był z niego dumny i jak to niekiedy bywa, ulegał łatwo jego zachciankom. Sprawił mu między innymi wzorzystą szatę o pięknych barwach i zbytnio nie nalegał, by męczył się w pracach gospodarskich. Synowie Bilhy i Zilpy mieli na głowie troskę o bydło i całymi dniami przebywali na pastwiskach, tymczasem Józef paradował w domu wystrojony i ulizany jak gładysz. Przybierał przy tym pozy wyższości, chełpił się bez umiaru i wszystko wiedział lepiej od braci przyrodnich. Co gorsza, bywało, że ich podpatrywał i natychmiast donosił ojcu, jeśli coś przeskrobali.
Źródło: s. 91
Samson jest na pewno postacią legendarną. Przypomina on w niektórych szczegółach sumeryjskiego bohatera Gilgamesza i greckiego Heraklesa. Niektórzy uczeni podejrzewają nawet, że pierwotnie był on jakimś mitologicznym bóstwem w kulcie słońca, który w Kanaanie miał wielu wyznawców. Jego imię wywodzi się etymologicznie z hebrajskiego „szemesz” i babilońskiego „szamszu”, co oznacza słońce. Wiadomo ponadto, że w Bet-szemesz, w niedalekiej odległości od wsi rodzinnej Samsona, znajdowała się świątynia poświęcona bogu słońca. Nie jest więc wykluczone, że postać Samsona miała za prawzór jakiegoś bożka popularnego wśród Kananejczyków. Nie znaczy to jednak, że nie jest on tworem wyobraźni.
Źródło: s. 243
Ten buńczuczny zabijaka pełen animuszu, ten niewyczerpany w konceptach chwat i niezbyt tęgi na umyśle siłacz jakaż to pyszna, typowa postać ludowa! W jego fortelach i opałach życiowych uwidacznia się rubaszny humor hebrajskich pasterzy i typowe dla Wschodu zamiłowanie do awanturniczych opowieści baśniowych. Samson to jakby Zagłoba plemion hebrajskich.
Terach opływał we wszelkie dostatki. Mieszkał w pięknym domu z rozliczną służbą i posiadał niewolników, setki baranów, złoto i srebro, a także synów, którzy wyręczali go w pracy i na podmiejskich pastwiskach sprawowali pieczę nad czeladzią pasterską. Zajmował się nadto handlem, jako że od dawna pożegnał się z życiem wędrownego pasterza. Był więc szacownym patrycjuszem sławnego miasta Ur Chaldejskiego, jak je nazywa Biblia.
Źródło: s. 31
Terach zajmował się gospodarstwem, wydawał rozporządzenia, prowadził rachunki i handlował. Codziennie rano i wieczorem oddawał pokłony bóstwu domowemu, a w święta udawał się pod piramidę i modlił się tam żarliwie do boga księżyca (…). Zdawałoby się, że życie popłynie mu w spokojnym dosycie. Doczekał się przecież podeszłego wieku i niemałej zamożności. A jednak któregoś dnia postanowił zamknąć podwoje domu, wyrzec się wygód, opuścić rodzinne miasto na zawsze i wybrać się na nową tułaczkę do odległego miasteczka, które nazywało się Haran (…).
Źródło: s. 32
(wyd. Iskry, Warszawa 1971)
Neandertalczycy, dziesiątkowani przez mrozy, głód, choroby i trzęsienia ziemi, byli słabi, zastraszeni i niemrawi. Należeli przecież do rasy dogorywającej, która w ciągu stu tysięcy lat istnienia traciła stopniowo swoją witalność. Natomiast ich przeciwnicy byli przedstawicielami rasy młodej, jurnej i przedsiębiorczej, obdarzonej w dodatku mózgiem, w którym jaśniej odbijały się rzeczy tego świata. Z góry było przesadzone, kto odniesie zwycięstwo.
O kulturze kreteńskiej nie ma potrzeby się rozpisywać, gdyż uczynili to już autorzy książek, które w ostatnich latach ukazały się w Polsce. Pałac Minosa przez swą lekką architekturę przypominający budowle Renesansu oraz malowidła ścienne, w których artyści kreteńscy wyczarowali urodę swoich czasów wcieloną w kolorowych orszakach pięściarzy, zapaśników, ekwilibrystów, tancerek, kapłanek, brodzących w liliach królewiczów i wydekoltowanych dam dworskich w kunsztownych fryzurach i bufiastych spódnicach – to świat jakby z bajki wyjęty, świat pełen szczęśliwości i słońca. Gdy legł on pod własnymi gruzami, pamięć o jego splendorach długo jeszcze była żywa w folklorze greckim, toteż nie jest może pozbawiona podstaw teoria niektórych uczonych, że Platon, opisując cuda Atlantydy, z tych właśnie podań ludowych korzystał.
W latach 342–343, kiedy Julian miał dziesięć lat, podczas rozruchów religijnych w Konstantynopolu zginęło trzy tysiące wyznawców Chrystusa, a więc w ciągu dwóch lat z rąk chrześcijan padło więcej chrześcijan niż naliczono męczenników w ciągu całej historii prześladowań pogańskich. Wszystkie te wydarzenia musiały wywrzeć niezatarty wpływ na wrażliwy umysł chłopca.
Celsus przede wszystkim zarzuca chrześcijanom, że natworzyli tyle sprzecznych podań o Jezusie i tak często zmieniali teksty ewangelii, że w końcu sami się w tym gubili. Tak np. matka Jezusa, Maria, uprzedzona o tym przez Anioła Gabriela, porodziła Syna Bożego. Ale twórcy tych legend zapomnieli wymazać z ewangelii późniejszą historię, według której Maria wraz z rodziną poczytywała Jezusa za szaleńca (Mk 3,21–32).
Inklinacjami poetyckimi można poniekąd wytłumaczyć sobie owe psychologicznie paradoksalne zjawisko, że Łukasz, chyba najbardziej wykształcony wśród ewangelistów, nagromadził w swoich przekazach o narodzinach dzieciątka Jezus więcej elementów cudowności niż jego poprzednicy. Do pewnego stopnia musimy oczywiście położyć to na karb procesu mitologizacji Jezusa, procesu, który wówczas już posunął się dalej niż za czasów Marka i Mateusza. Ale sam fakt deifikacji nie wyjaśnia nam, dlaczego Łukasz tak bezkrytycznie wciela do swojej ewangelii te rozbrajająco naiwne, przez prostaczków kolportowane pogłoski, owe podawane z ust do ust, typowo ludowe, urocze baśnie, w których dzieją się dziwy nad dziwami. Archanioł Gabriel zwiastuje narodziny Jana Chrzciciela i Jezusa, a potem każe pasterzom iść do Betlejem. Gdy ruszają w drogę „zastępy wojsk niebieskich” głoszą chwałę Boga i wołają: „Chwała na wysokościach Bogu, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli”. Na widok ciężarnej Marii w łonie Elżbiety skoczyło z radości dzieciątko; przyszła matka Jana Chrzciciela zawołała wówczas: „Błogosławionaś ty między niewiastami i błogosławiony owoc żywota twego”. Gdy przypominamy sobie te czarodziejskie sceny, pełne chwytającej za serce prostoty, radosnych uniesień i światłości niebieskiej, gdy słyszymy hymny Marii i Zachariasza, jak też rozlegające się w przestworzach pienia anielskie – zaczynamy rozumieć Łukasza. Wydaje się bowiem, że nie tylko poetycka wrażliwość na urodę tych ludowych baśni podszepnęła mu myśl, by wcielić je w biografię Jezusa. Wyczuł on może nieomylnym instynktem, ile radości, pokrzepienia i nadziei przyniosą te proste opowieści licznym pokoleniom smutnych i udręczonych ludzi. Dostrzegając ich wagę dla chrześcijaństwa, niejako zalegalizował je swoim autorytetem i nadał im sankcję prawdy historycznej.
Źródło: s. 81
Józef Flawiusz to postać fascynująca i zarazem enigmatyczna, właściwie jedna z najbardziej niezwykłych osobistości starożytnego świata. Jego psychika była tak zawiła i znaczona paradoksalnymi sprzecznościami, że do dnia dzisiejszego nikt właściwie nie zdołał jej rozszyfrować do końca, a opinie wydawane o nim przez kolejne pokolenia historyków wahają się od najwyższych pochwał aż do pomawiania go o najszpetniejsze bezeceństwa.
Milczenie autorów, którzy zlekceważyli nie tylko takie rzekome cuda, jak rozdarcie zasłony czy zaćmienie Słońca, lecz nawet samą postać Jezusa, uprzytamnia nam pewne psychologiczne zjawisko: rozdźwięk między rzeczywistością historii a rojeniami żyjących w odosobnieniu pierwszych gmin chrześcijańskich, pozostających w kręgu swoich wierzeń, między obojętnym otoczeniem grecko-rzymskiego społeczeństwa a garstką wtajemniczonych sióstr i braci w Chrystusie, upojonych pięknem swoich nieziemskich zachwyceń i tęsknot.
Źródło: ks. Piotr Pierzchała, s. Otylia Olga Pierożek, Jarosław Jarszak, Być świadkiem Zmartwychwstałego w Kościele. Podręcznik do nauczania religii w klasach I liceum i technikum, Wydawnictwo Katechetyczne, Warszawa 2012, ISBN 9788393531547, s. 145.
Obaj przyjaciele nie podali mu ręki, odwracając się pogardliwie, odeszli (…). W tę przepaść pchnęli go najbliżsi przyjaciele i koledzy polityczni z obozu sanacyjnego
Opis: reakcja na zachowanie Jana Lechonia i Kazimierza Wierzyńskiego, gdy chciał się z nimi przywitać generał Bolesław Wieniawa-Długoszowski.
Witamy się i uśmiechamy, Najzwyczajniejsze wiodąc rozhowory, Gdy naraz w ciszy niespodzianej, Zamilkły zbrzydły czcze pozory. I jakby ucichł gwar kawiarni. Zawyło szlochem, łka w pokorze, I nie chce pojąć mózg niezdarny, Że tam w Ojczyźnie… Wielki Boże…
Znam księdza, który jeszcze za PRL-u przygotowywał młodą kobietę do chrztu. Kiedyś zapytał ją, jak to się stało, że uwierzyła w Jezusa. – Przeczytałam „Opowieści biblijne” Kosidowskiego i to jakoś tak na mnie podziałało – powiedziała. Gdybyż władza ludowa wiedziała, jak poskutkuje propagowana przez nią książka! Ona miała właśnie wykoślawić Słowo Boże. Miała zamieszać w głowach, narobić wątpliwości i skłonić do odejścia od wiary. Ponieważ zdobycie prawdziwej Biblii było wtedy prawie niemożliwe, Kosidowski miał pole do popisu. A jednak zawarte tam słowo Boże, choć fragmentaryczne i podane w sosie fałszywych interpretacji, okazało się skuteczne.
Zenon Kosidowski, przedwojenny literat i radiowiec, po powrocie do Polski w 1951 roku odnalazł się jako pisarz książek historycznych. Chociaż „odnalazł się” to może określenie nieco oględne. Mówiąc ściśle, zrobił zawrotną karierę, a jego książki wydane zostały w ogromnych nakładach w Polsce i krajach bloku socjalistycznego. I nic dziwnego, miały one wszystko, co potrzebne było do sukcesu: wspaniałe pióro i narrację, zdolność oszołomienia czytelnika barwnymi postaciami i miejscami odległymi w czasie i przestrzeni, no i konieczną szczyptę materializmu historycznego. To wszystko sprawiło, że Kosidowski okazał się pionierem eseju popularnohistorycznego, zwłaszcza w zakresie starożytności. W nie najweselszych czasach gomułkowskich czytali go wszyscy, bo potrafił z łatwością przenieść w świat pełen barw i przygód, a zarazem świat historyczny. Jeszcze długo książki jego były lekturami w szkole. Można rzec, że wyobraźnia historyczna całych pokoleń posiada spory dług u pisarza.