Bardziej doceniam to, co mi się udaje, jeżeli pozornie więcej nieszczęścia mnie spotyka. Kontrast zauważony przez księdza Jana Twardowskiego, że nieszczęście zawiera w sobie słowo szczęście. Brak szczęścia jest nieszczęściem, ale to szczęście ciągle gdzieś istnieje. Za chwilę będzie znowu. Musimy się tylko nauczyć je dostrzegać.
Grałem postaci tragiczne, reżyseruję zaś przede wszystkim rzeczy zabawne. -Jeśli nawet takimi nie są, robię wszystko, by je takimi pokazać. Takie postawiłem sobie zadanie – rozweselać w niezbyt wesołych czasach.
Źródło: „Rzeczpospolita”, 25 kwietnia 1997
Jestem człowiekiem szczęśliwym, spełnionym. Przy całej świadomości tego, co się nie spełniło i było nieszczęśliwe. Szczęściem jest to, że mogę nadal walczyć, nadal żyć, intensywnie pracować, i że życie nie kręci się tylko wokół choroby, ale biegnie swoim torem.
Moim obowiązkiem jest odczytanie intencji autora. Ale przygotowując swoje wieczory wybieram teksty, które we mnie coś poruszają. Wtedy mam pewność, że zostaną odczytane jako moje.
Myślę, że grając, rzeczywiście odsłaniam jakieś zakamarki własnej psychiki, w każdej postaci jest więc jakaś cząstka mnie samego.
Źródło: „Życie Warszawy”, 6–7 listopada 1993
(…) odkąd zachorowałem, wiedziałem, że muszę się spieszyć. I to jest może ta istotna zmiana, jakiej dokonała we mnie choroba. Nie mogę sobie pozwolić na żadne przestoje.
(…) staram się z wierszami robić tak, by słuchacz, słuchaczka mieli wrażenie, że mówię do nich – do każdej osoby indywidualnie, niemalże na ucho. (…) Poeci zapisują w poetyckiej formie swoje myśli. Te myśli trzeba przekazać z własną wrażliwością, z własnym bogactwem, doświadczeniem życiowym. Widz, słuchacz musi mieć wrażenie, że ktoś, być może nie codzienną mową, ale m ó w i do niego, a nie recytuje czy deklamuje mu wiersz.
Źródło: rmf-classic.pl, 2 grudnia 2005, cyt. za: culture.pl
Taka diagnoza zawsze, dla każdego jest szokiem. Choroba nowotworowa przecież tak wiele zmienia w życiu każdego, kto się o niej dowiaduje. Tylko może w każdym przypadku wygląda to inaczej. Ja od początku wiedziałem, że muszę się nauczyć z nią żyć, jak najmniej rezygnując z tego, co robiłem dotychczas. Tak więc w tym sensie może niewiele się zmieniło w moim życiu, bo nadal pracowałem. I nadal pracuję, bo chcę żyć, a żeby żyć, muszę pracować.
Wierzę, że jak uśmiechnę się do złodzieja, to mnie nie okradnie. To brzmi naiwnie, ale jakoś nikt mnie dotąd nie okradł. Jeśli dajemy innym ciepło i dobro, to odpłacają tym samym. Tym naszym dobrem są trochę zniewoleni.
Zło jest atrakcyjniejsze niż dobro, ale z wiary w siłę dobra nikt mnie nie wyleczy. Nie jestem aniołem, niewłaściwych czynów w moim życiu znalazło by się trochę. Miałem złe i dobre doświadczenia. Postępowałem szlachetnie i egoistycznie. Ale w tej mieszance dobra i zła tkwi bogactwo człowieka. Ważny jest ostateczny wybór, dążenie do dobra. To czyni nasze życie pięknym.
Żyję, mając świadomość, że odejście może być szybsze, niż pewnie bym chciał, ale nie myślę o tym w każdej chwili, bo bym zwariował, i nie wolno o tym myśleć. Trzeba żyć pełnią życia, na ile to możliwe!
Był gigantem jako aktor – jak mało kto czuł i rozumiał romantyzm. I jako człowiek – jego walka z chorobą dawała ludziom nadzieję. Trzymała go praca i wielka chęć życia. Kilka pokoleń Polaków nauczył miłości do poezji. W młodości wróżka przepowiedziała mu, że będzie żył 61 lat. Zawsze to powtarzał i starał się wypełnić wszystko, co sobie obiecał. Ostatnio pracował nad lirykami Broniewskiego. Przygotowywał je z wiarą, ze dotrwa do premiery. Nie zdążył.
Dzielił się swym optymizmem z ludźmi załamanymi. Oswajał ich z chorobą i cierpieniem. Zadał kłam tym, co twierdzą, ze choroba nas upokarza, bo to on upokorzył chorobę. Zachwyciła mnie jego postawa, kiedy odwiedziłam go w szpitalu przed jedną z kolejnych operacji. Dowiedział się wtedy, że są przerzuty na wątrobę. Przyjął mnie opalony, zadbany, na szpitalnej szafce stało zdjęcie córki, a obok leżał testament, który właśnie dokończył pisać. Nigdy nie odmawiał pomocy. Był niezwykle zdyscyplinowany. Zawsze odpowiadał na telefony. Nie chce mi się wierzyć, że tym razem będzie inaczej.
Dzięki temu, że był odważny, że walczył o każdy następny tydzień, miesiąc i rok, jednocześnie szukając sensu życia, ale też jakiejś racji metafizycznej dla swego odchodzenia. Przez to był postacią znacznie większego formatu niż tylko bohater publicznej wyobraźni. Był kimś realnym, kto imponował nam sposobem, w jakim znosił cierpienie i jak szukał w nim sensu.
Dzisiaj, kiedy odszedł, trudno wybuchać płaczem, wyrażać poczucie niespełnienia, myśleć: „Nie zdążyłem mu czegoś powiedzieć, albo za coś go przeprosić”. Nie, bo z nim zawsze wszystko było O.K. Zapamiętam go jako bardzo dobrego człowieka. Trochę jak współczesnego świętego – zupełnie zwyczajnego, prozaicznego, ale ogromnie dzielnego i pięknego.
Jestem wstrząśnięty tą wiadomością, choć przecież wiedziałem o jego ciężkiej chorobie. Krzysztof, mój student, jeden z najzdolniejszych… Ostatnio graliśmy razem w „Ryszardzie II” – on mojego scenicznego brata. Jakże podglądał każdy ruch, gest… Jeszcze w maju spotkaliśmy się w Sopocie, podczas festiwalu Dwóch Teatrów. Przyglądałem się jego perypetiom – bohatersko woził ze sobą wielki bagaż z różnymi mikserami, które pomagały mu w przestrzeganiu drakońskiej diety. Był piękny i bohaterski w swej walce. Po raz ostatni widzieliśmy się dwa miesiące temu w radiu, podczas rozdawania Splendorów. Był blady, ale mówił mi, że czuje się nieźle. Wydawało się, że wygra. Bo jakże mógł przegrać tak dobry człowiek? I tak wielki, charyzmatyczny artysta…
Kiedy myślę o Krzysztofie (…) jest on dla mnie człowiekiem, który pojawiał się w naszym życiu, dawał trochę siebie i znikał. Pojawiał się, zostawiał ślad czegoś szlachetnego. (…) Był człowiekiem niezwykle rzetelnym, planującym życie swoje i bliskich. I zawsze towarzyszył mu uśmiech.
Krzysiu, żegnam Cię. Dowiedziałam się o Twojej śmierci rano, już będąc w samochodzie. Cały dzień stał się czarny, bez wyższego sensu, bez nadziejny. Pracowałam a wszyscy mówili, mówili o Tobie, wspominali, wzdychali, a pamiętam, a pamiętacie, a jak kiedyś pamiętacie… zdjęcia, zdjęcia… Teraz wracam nocą, w telewizji film z Tobą. Wszyscy Cię szanowali, lubili, chyba nie było nikogo, kto by czegoś miłego, tkliwego, ze wzruszeniem…Pokazał nam jak być człowiekiem, nauczył nas jak chorować, umierać…tak. Żegnam Cię, jako wielokrotnego mego męża, w tylu filmach, sztukach, teatrach telewizji. Przede wszystkim, jako Chłapowskiego. Jako kolegę wspaniałego, wiecznie cicho uśmiechniętego kocimi skośnymi oczami. Ja zapamiętam uśmiech, nie śmiech, uśmiech, nigdy bez uśmiechu Cię nie widziałam.
Krzysztof był jedną z najpiękniejszych postaci w naszym środowisku od kilkudziesięciu lat. Byliśmy świadomi jego walki, choć nigdy się nie skarżył i nie pokazywał, jak trudno żyć z takim wyrokiem. Trwać na krawędzi życia i śmierci. Żył tak wspaniale, pogodnie i silnie, że byliśmy przekonani, że odchodzenie dotyczy wszystkich, tylko nie jego. Ze zawarł jakiś pakt z Bogiem, za wstawiennictwem Karola Wojtyły, któremu dawał głos w filmie „Jan Paweł II”. Pakt o nieśmiertelności.
Krzysztof zachowywał się niebywale. Kiedy odwiedziłam go w szpitalu po ciężkiej operacji, na powitanie pokazał mi projekt scenografii. Wykonał go… z kilkunastu patyczków do badania gardła, poklejonych szpitalnym plastrem.
Mnie się wydaje, że wyróżniał się przez ostatnie lata jego choroby jakimś niesłychanym heroizmem w stosunku do własnego losu, jakąś taką dziwną, silną męskością. Był – moim zdaniem – człowiekiem bardzo prawym i bardzo uporządkowanym wewnętrznie. Posiadał bardzo głęboką duchowość i taką swoją – intymną, bo on tego publicznie nie demonstrował – filozofię życia, pełną harmonii, z dala od spraw tego świata.
Nie chce mi się wierzyć, że jednak przegrał, że już nigdy nie usłyszymy ze sceny tego niepowtarzalnego głosu. Z Krzysztofem znaliśmy się prywatnie, ale zawodowo spotkaliśmy się jedyny raz, przed trzema laty w moim Teatrze im. Słowackiego, gdzie zagraliśmy razem w Łucji szalonej: on Jamesa Joyce’a, a ja Junga. Podziwialiśmy tę jego siłę nadprzyrodzoną, dzięki której pracował fenomenalnie, choć przecież zmagał się cały czas z chorobą. Mój Boże, jak myśmy się podczas pracy bawili tytułami… On do mnie: Mistrzu, a ja do niego: Książę Poezji, Książę Słowa. Jakże do niego te słowa pasowały. Bardzo się polubiliśmy. Podziwiałem, z jaką żył precyzją, by z życia nie stracić jednej sekundy, by wypełnić je do końca. Fenomenalny człowiek.
Nie ma wątpliwości, że wszyscy tu czujemy jego obecność. Jest takie prawo, że w szkole aktorskiej, co cztery lata pojawia się niezwykły rocznik, taki rocznik pojawił się pod koniec lat 60. (…) jego częścią był niezwykły chłopak o błyszczących zawsze oczach, nieprawdopodobnej witalności i o aurze niezwykłego optymizmu. Wiadomo było już wtedy, że reżyserzy zwrócą na niego uwagę (…) pojawił się na scenie jako dawno oczekiwany amant, emanował miłością i szczególną łagodnością, łagodził spory. Krzysiu, kochamy Cię.
Pracując jeszcze u pani Zofii Dybowskiej-Aleksandrowicz, z Krzysiem Kolbergerem graliśmy dwa pieski. On pieska, który szczekał wyższym głosem, ja zaś psa o niższym głosie. No i szczekamy. On” „Hau, hau, hau”, ja” „Hau, hau, hau”. On” „Hau, hau, hau”, ja” „Hau, hau, hau”. Pani Zofia, która zawsze lubiła mieć takiego szczekania na zapas, powiedziała: „Poszczekajcie sobie jeszcze”. No to my: „Hau, hau, hau” i „Hau, hau, hau”. Wchodzimy do bufetu, a Krzysio Kolberger mówi: „A ja dziecku powiedziałem, że idę do pracy”.
Przypominamy sobie czytane przez niego wiersze (…) zawsze czytał je w sposób niezwykły, tak jakby sam je napisał. Czytał bez dodatkowych fizycznych sztuczek, bez epatowania narzędziami, czytał tak, iż wszyscy wiedzieliśmy, że je rozumiał, czuł. Będzie nam brakowało tej estetyki i jego uczestnictwa.
Z Krzysiem Kolbergerem, śp. Danusią Rinn, Ewą Wiśniewską, Małgosią Zajączkowską i kilkoma jeszcze osobami stanowiliśmy od lat towarzyską paczkę. Byliśmy zaprzyjaźnieni. Spotykaliśmy się kilka razy do roku, żeby pogadać o swoim życiu, o sprawach ważnych i błahych. Od pewnego czasu wizyty Krzysztofa były rzadsze; gdy nie przychodził, bo gorzej się czuł, dzwoniliśmy do niego. Bywaliśmy u siebie na premierach, koncertach – mocna grupa przyjaciół, którzy potrzebowali się wzajemnie. To Krzysztof właśnie pomagał nam, by chorą Danusię Rinn ulokować w Domu Aktora Weterana w Skolimowie, gdzie miała zagwarantowaną opiekę. Mimo choroby Krzyś żył niezwykle intensywnie. Był nietuzinkowym aktorem, który swą barwą głosu oczarował całą Polskę. Miał bardzo trudne życie, ale przeżył je pięknie.