Jeśli coś ukrywam, to trochę seksu w polityce. A mówiąc serio, chodzi o to, żeby tej polityki nie było w moich tekstach za dużo. Tylko tyle, co na przykład u Ionesco lub u Mrożka. I podobnie jak u nich, ukrytej w abstrakcji.
Moje teksty były polityczne, lecz zarazem uniwersalne. Kraków zawsze preferował satyrę w pewnym sensie stonowaną – sięgającą abstrakcji, czerpiącą z absurdu. Tu jest zasadnicza różnica pomiędzy satyrą krakowską a tą uprawianą przez kabarety z Warszawy, Wrocławia czy Poznania. Kabaretem, który w swojej formie zbliżył się do Piwnicy, był Salon Niezależnych. Szkoda, że okazał się efemerydą.
Nigdy nie lubiłem pisania satyrki na co dzień. Okazjonalnego wyśmiewania się na przykład z kolejek, braku masła w sklepach czy z podwyżek. Może jestem zarozumiały, ale w zasadzie nie uważam się za satyryka. Raczej za pisarza satyrycznego. Dlatego wszystkie moje teksty, które pisałem od lat sześćdziesiątych są nadal aktualne. Czy to źle, czy dobrze?
We mnie zawsze tkwiły dwie osobowości, co znalazło podwójny wyraz w sztuce. Nie wiem, co dla mnie ważniejsze: Piwnica czy moje filmy? W filmach jestem absolutnym dekadentem. Nie ma w nich dowcipu.
Wnioskując po oklaskach po raz pierwszy poczułem wówczas, że [teksty] uzyskały akceptację. Startowałem w Piwnicy bez jakichkolwiek obciążeń, bo miałem świadomość, że jestem zupełnie inny od Dymnego. Nigdy z nim nie konkurowałem. Byliśmy tak różni, że w pewnym sensie mogliśmy się uzupełniać. Każdy człowiek wchodzący do zespołu Piwnicy musiał liczyć się z tym, że natrafi na pewien opór zespołu. Mnie też to nie ominęło – a trwało parę ładnych lat – nigdy jednak nie odczułem nawet cienia niechęci ze strony Wieśka.