Często usłyszeć możemy, że sekcja zwłok potwierdziła samobójstwo. Nic takiego technicznie nie jest możliwe. Po otwarciu zwłok lekarz nie znajduje karteczki z napisem „zabiłem się”.
Dlaczego człowiek żyje? - a no, bo się urodził, a zabieg poderżnięcia sobie gardziołka nie należy do przyjemnych. Łatwiej jest żyć niż przestać żyć, a więc - żyje się i kwita.
Dlaczego się nie zabijam? – Gdybym wiedział dokładnie, co mi w tym przeszkadza, nie stawiałbym już sobie pytań, gdyż znałbym wówczas odpowiedzi na wszystkie.
Domagam się Domów Śmierci, gdzie każdy miałby do dyspozycji nowoczesne środki lekkiego zgonu. Gdzie można by umrzeć gładko, nie zaś rzucając się pod pociąg, lub wieszając na klamce.
Ja bardziej niż wy jeszcze krztuszę się i duszę Ja częściej niż wy jeszcze żyć nie chcę a muszę Ale tknąć się nikomu nie dam i dlatego Gdy trzeba będzie sam odbiorę światu Witkacego
Jak się już zabijać, to na dobre. Wieszanie odpadało z powodu braku haka – wyjście na balkon było skreślone – zimno! Tak więc przeżyłem, choć tarzałem się po łóżku, jęcząc i myśląc co tu ze sobą zrobić.
Ja tam nie miałem zamiaru się zabijać. Już prędzej kogoś bym zabił, najchętniej parę osób. Przynajmniej odszedłbym w towarzystwie. Pokazałbym ludziom, że lepiej ze mną nie szurać.
Jest tylko jeden problem filozoficzny prawdziwie poważny: samobójstwo. Orzec, czy życie jest, czy nie jest warte trudu, by je przeżyć, to odpowiedzieć na fundamentalne pytanie filozofii.
Jeśli z jakiegokolwiek powodu było mu szczególnie źle, jeśli do opuszczenia, osamotnienia i zdziczenia jego życia dołączały się jeszcze nadzwyczajne dolegliwości lub straty, wtedy mógł tym cierpieniom powiedzieć: “Poczekajcie tylko jeszcze dwa lata, wtedy ja będę waszym panem!” Po czym z lubością wyobrażał sobie, jak to rankiem w pięćdziesiątą rocznicę urodzin napływać będą listy i powinszowania, gdy tymczasem on, pewny swej brzytwy, żegnać się będzie z bólem i zamknie za sobą drzwi. Wtedy artretyzm w kościach, melancholia, ból głowy i żołądka nic mu już nie zrobią!
Katolik wyznaje kompletną filozofię, która utrzymuje człowieka przy zdrowych zmysłach, a nie jakiś oderwany fragment, smutny czy wesoły, który bez trudu może doprowadzić człowieka do obłędu. Katolik nie popełnia samobójstwa, bo wcale nie uważa za takie znów pewne, że zasłużył sobie na niebo. Uważa za istotne, na co sobie zasłużył. Nie ma pewności, na jaką karę by się naraził, wie jednak, jaką lojalność by zdradził i jakie przykazanie czy jaki warunek by zignorował. Ba, sądzi nawet, że człowiek prędzej trafi do nieba, jeśli wytrzyma swe cierpienia na ziemi. Można heroicznie przyjąć raka jako narzędzie męczeństwa, takie samo, jakim był kocioł ukropu dla świętej Cecylii albo ruszt dla świętego Wawrzyńca. Wiara w życie po śmierci, nadzieja niebiańskiego szczęścia, wiara że Bóg jest Miłością – wszystkie te elementy nie prowadzą do szaleństwa, jeżeli są przyjmowane razem z innymi katolickimi doktrynami, z których wynika, że stale trzeba mieć się na baczności przeciw mocom piekielnym.
Każdy wstrząs, każdy ból, każda niepomyślna sytuacja życiowa natychmiast budziły w nim, jak we wszystkich ludziach jego pokroju, pragnienie ucieczki przez śmierć, stopniowo jednak stworzył sobie właśnie z tej skłonności filozofię, służącą życiu. Oswojenie się z myślą, że to zapasowe wyjście stale jest otwarte, dodawało mu siły, budziło w nim ciekawość wypróbowania cierpień i złych stanów, a gdy było z nim bardzo źle, mógł czasem ze zgryźliwą radością, z pewnego rodzaju zadowoleniem z niepowodzenia, pomyśleć: jednak jestem ciekawy, ile to właściwie człowiek potrafi wytrzymać! Jeśli osiągnąłem już granicę wytrzymałości, to wystarczy mi tylko otworzyć drzwi i już mnie nie będzie”. Jest wielu samobójców, u których takie właśnie myśli wyzwalają niezwykłe siły.
Ludzie są nieraz skłonni widzieć w samobójstwie bohaterstwo i dowód wielkiego męstwa. Rzeczywiście, aby zadać sobie śmierć, potrzeba pewnej dozy panowania nad sobą, nad strachem przed tym, co czeka po śmiercią, nad odrazą do bólu. Ale motywem każdego samobójstwa jest zawsze ucieczka przed czymś, czego się człowiek obawia bardziej, niż zadania sobie śmierci. Z konieczności należy więc dojść do wniosku, że jest ono w istocie zawsze raczej aktem tchórzostwa i małoduszności, przy pewnych pozorach męstwa i odwagi.
Autor: o. Jacek Woroniecki, Katolicka etyka wychowawcza, tom II/2, Redakcja Wydawnictw KUL, Lublin 1986, s. 174.
Nie mógłbym popełnić samobójstwa nawet jeśli moje życie by od tego zależało.
Nie uniknę chwili, gdy trzeba będzie naostrzyć brzytwę i poderżnąć sobie gardło. Coraz wyraźniej miałem ten obraz przed oczyma i coraz wyraźniej, z obłędnie bijącym sercem, czułem najgorszy ze wszystkich strach przed śmiercią! O tak, straszliwie bałem się śmierci. Chociaż nie widziałem innego wyjścia, chociaż piętrzyły się wokół mnie wstręt, ból i rozpacz, chociaż nic mnie nie nęciło i nic nie było w stanie sprawić mi przyjemności czy wzbudzić we mnie nadziei, to jednak straszliwie bałem się unicestwienia, tego ostatniego momentu, tego zimnego, rozdzierającego ciosu we własne ciało! Nie widziałem żadnej drogi ucieczki przed tym koszmarem. Gdyby nawet w walce między rozpaczą a tchórzostwem zwyciężyło dzisiaj tchórzostwo, to jutro i każdego dnia na nowo stanie przede mną rozpacz, do tego spotęgowana pogardą dla samego siebie. Tak długo będę brał nóż do ręki i znów go odrzucał, aż w końcu przecież kiedyś się to stanie. Wobec tego lepiej już dziś! Rozsądnie dodawałem sobie otuchy, jak zalęknionemu dziecku, ale dziecko nie słuchało, uciekało, chciało żyć. Rozdygotany, gnałem dalej przez miasto, szerokim łukiem okrążając moje mieszkanie, mając stale na myśli powrót do domu i ciągle go odwlekając. Tu i ówdzie zahaczałem o jakąś knajpę na kieliszek lub dwa, po czym gnało mnie dalej, w szerokim łuku wokół celu, wokół brzytwy, wokół śmierci. Śmiertelnie znużony, siadałem od czasu do czasu na ławce, na brzegu studni, na kamieniu, słuchałem bicia własnego serca, ocierałem pot z czoła, biegłem znów dalej pełen śmiertelnego strachu i palącej tęsknoty za życiem.
Nikt nie może mi zabronić przyjemności oszczędzenia sobie za pomocą gazu, brzytwy czy rewolweru powtórki tego procesu, którego gorzką bolesność nazbyt często i głęboko musiałem przeżywać. Nie, do licha, nie istnieje w świecie żadna moc, która mogłaby żądać ode mnie, bym raz jeszcze spotkał się sam na sam z jej potwornymi okropnościami i raz jeszcze przeszedł nowe kształtowanie, nową inkarnację, której celem i kresem nie byłyby przecież spokój i cisza, lecz wciąż nowe samounicestwienie, wciąż nowe samokształtowanie! Niechby nawet samobójstwo było głupie, tchórzliwe i podłe, niechby było niesławnym i haniebnym wyjściem zapasowym - każde, nawet najbardziej hańbiące wyjście z tego młyna cierpień jest gorąco pożądane, tu już nie ma teatru szlachetności i heroizmu, tu postawiono mnie przed prostym wyborem między małym, przelotnym bólem a palącym, niekończącym się, trudnym do wyobrażenia cierpieniem. Zbyt już często bywałem w moim ciężkim, zwariowanym życiu szlachetnym Don Kichotem i przedkładałem honor nad przyjemność, bohaterstwo nad rozum. Dość tego, koniec z tym.
Marzyłem niejasno o zgładzeniu siebie, aby unicestwić jedno przynajmniej z tych przesadnych istnień. Ale nawet moja śmierć byłaby zbyteczna. Mój zbyteczny trup, moja krew na tych kamieniach, pomiędzy tymi roślinami, w głębi tego uśmiechniętego parku. A wyżarta skóra byłaby zbyteczna w tej ziemi, która by ją przyjęła, a moje kości wreszcie oczyszczone, odarte z powłoki, czyste i schludne jak zęby, byłyby też zbyteczne: byłem zbyteczny na całą wieczność.
Mówią nam, że samobójstwo jest największym przejawem tchórzostwa... Że samobójstwo jest złe; podczas gdy jest zupełnie oczywiste, że nie ma na tym świecie niczego, do czego każdy człowiek miałby bardziej niepodważalne prawo niż do swojego własnego życia i osoby.
Myślałem o samobójstwie. Powstrzymywało mnie tylko to, że nikt, absolutnie nikt nie wzruszy się moją śmiercią, że w śmierci będę jeszcze bardziej samotny niż w życiu.
Oto w którąkolwiek rozejrzysz się stronę, tam wszędzie jest kres wszelkiego nieszczęścia. Czy widzisz tamtą urwistą górę? Z niej zstępuje się do wolności. Widzisz tamto, hen, morze, tamtą rzekę i tamtą studnię? Tam na dnie mieszka wolność. Widzisz tę gałąź niską, uwiędłą w słońcu i bezlistną? Z niej zwisa wolność. Widzisz swą szyję, swe gardło, swe serce? To są miejsca ucieczki z niewoli. Wskazuję ci drogi wyjścia zbyt trudne i wymagające wielkiej odwagi i siły? Więc proszę, jest nią każda żyła w twoim ciele.
Samobójstwo było moją najsilniejszą bronią. Myśl o nim oznaczała przestrzeń; myśl, że klatka nie jest do końca zamknięta, dodawała mi siły, by w tej klatce wytrzymać.
Samobójstwo (…) przecież nie można go uważać za nic innego, jak tylko za słabość, bo oczywiście łatwiej jest umrzeć niż mężnie znosić życie pełne udręki
Samobójstwo, to dopiero pieczątka hańby, którą życie kładzie na lichych jednostkach ich własną ręką.
Autor: Władysław Witwicki, Rozmowa z pesymistą, K. Jakubowski, Lwów 1928, s. 12.
Spójrzmy więc wstecz i wspomnijmy to, dla czego warto było żyć. Kruk Edgara Allana Poe. Zamek Karmazynowego Króla. 17 minuta Ech Pink Floyd. James Bond. Nights In White Satin The Moody Blues. Adagio Albinioniego. Kobieta Wąż (The Reptile) w kwietniu 1970 roku – seans w sanockim kinie San, kiedy po raz pierwszy i ostatni bałem się na horrorze. Atom Heart Mother. Andante z Tria Es-dur Schuberta. Tom and Jerry. Coca-cola i ketchup. Rzygający grubas w Sensie życia wg Monthy Pythona. Czas apokalipsy. Drugi koncert Marillion w Gdańsku, gdy Fish śpiewał Lawendy „tylko” dla mnie i Anki. Clint Eastwood i scena z rondlem w westernie Joe Kidd. O fortuna – pierwsza pieśń z Carmina Burana Carla Orffa. Twin Peaks. Wizyta w Domu Kobiety Węża (Oakley Court pod Londynem). Wzruszenie, gdy przyszło mi zapowiedzieć koncert Petera Hammilla w Filharmonii Pomorskiej w Bydgoszczy 14 października 1995. Miłość w czasach zarazy Marqueza. Lost Highway. Noc i poranek 31 maja 1998… Wszystkie te chwile przepadną w czasie, jak łzy w deszczu. Pora umierać.
To życie, na które zostałem skazany, może mnie zdeptać i zhańbić z okrucieństwem bestii dzikiej, ale jest we mnie jedno wspaniałe i suwerenne urządzenie – że mogę sam siebie pozbawić życia. Jeśli zechcę, mogę nie żyć. Nie prosiłem się na świat, ale przynajmniej pozostaje mi prawo odejścia... i to jest fundament mojej wolności.
Źródło: „Annales de philosophie”, tom 23, Wydawn. TNKUL, 1975, s. 28.
Współczesne zachodnie kodeksy karne usunęły próbę popełnienia samobójstwa z listy zbrodni. Wyjątek stanowi prawo angielskie. Wielka Brytania miała szczęście uwolnić się od jakobinów oraz ich „praw człowieka”, które były jedną z tajemnic ich stopnia cywilizacji i zachowuje średniowieczny zwyczaj sądzenia niedoszłego samobójcy, oskarżając go o „zdradę siebie samego”. W sumie więc chodzi o tchórzostwo.
Autor: Vittorio Messori, Czarne karty Kościoła (przeł. ks. Antoni Kajzerek), Księgarnia św. Jacka, Katowice 1998, s. 256, 257.
Wszyscy samobójcy dobrze znają walkę z pokusą samobójstwa. Każdy w jakimś zakątku swojej duszy wie aż nadto dobrze, że samobójstwo jest wprawdzie wyjściem, ale przecież tylko jakimś wyjściem nędznym, nielegalnym, zapasowym, i że w zasadzie szlachetniej i piękniej jest dać się pokonać przez samo życie niż ginąć z własnej ręki. Ta świadomość, to złe sumienie, którego źródło jest takie samo jak źródło nieczystego sumienia tak zwanych masturbantów, skłania większość “samobójców” do nieustannego zmagania z pokusą. Walczą tak, jak kleptoman walczy ze swoim nałogiem. Również i wilk stepowy znał dobrze tę walkę, walczył różną i coraz to inną bronią. W końcu, w wieku lat czterdziestu siedmiu, wpadł na pewien szczęśliwy i nie byle jaki pomysł, który często sprawiał mu radość. Pięćdziesięciolecie swoich urodzin ustalił jako dzień, w którym pozwoli sobie na samobójstwo. Tego dnia - tak sobie postanowił - będzie mógł swobodnie skorzystać lub nie skorzystać z zapasowego wyjścia, zależnie od nastroju dnia. A teraz niech się dzieje, co chce, niechby nawet zachorował, zubożał, doznawał bólu i goryczy - wszystko jest ograniczone terminem, wszystko może trwać najwyżej tylko tych kilka lat, miesięcy, dni, których liczba z każdym dniem maleje.